![]() |
Zmiażdżone wagony i lokomotywy pociągów, które zderzyły się pod Otłoczynem 19 sierpnia 1980 r. Fot. PAP/Ludomił Żołnowski |
Tragedia o świcie. Największa katastrofa kolejowa w powojennej Polsce Pierwszy wagon pociągu osobowego w zasadzie przestał istnieć, dwa kolejne były zmiażdżone. Ciemny las w Brzozie pod Toruniem wypełniły jęki rannych i nawoływania zrozpaczonych ludzi. Był 19 sierpnia 1980 r., świtało. 19 sierpnia 1980 roku na peronie toruńskiego dworca głównego stał pociąg 5130 do Łodzi Kaliskiej. Siedem wagonów i lokomotywa SP 45 prowadzona przez maszynistę Gerarda Przyjemskiego. Pociąg powinien odjechać o 3.37, ale wciąż czekał na przyjazd pospiesznego z Kołobrzegu. Około czwartej pojawił się spóźniony „Kołobrzeg”. Kolejarze odłączyli od niego dwa kolonijne wagony z dziećmi. Miały jechać do Łodzi jako ostatnie w składzie. Pozostali podróżni w pośpiechu przebiegli przez peron i wskoczyli do wagonów, głównie do pierwszego. O 4.15 Przyjemski ruszył. Wiedział, że na trasie będzie musiał nadrobić stracony czas. Skład szybko się rozpędził do przepisowej prędkości 85 km/godz. Kilkanaście kilometrów dalej, w Otłoczynie, na bocznym torze stał pociąg towarowy 11599 prowadzony przez maszynistę Mieczysława Roscheka. Szesnaście pustych węglarek ciągniętych przez radziecką lokomotywę ST 44, potocznie nazywaną Gagarinem. Jako pociąg nierozkładowy musiał czekać na wolny tor. Mimo to o 4.20 towarowy ruszył. Lokomotywa wyłamała iglicę na rozjeździe i wjechała na lewy tor, niewłaściwy dla tego kierunku jazdy. Uszkodzenie zwrotnicy zaalarmowało Zofię Wróblewską, która tej nocy pełniła dyżur w nastawni. Wróblewska ze zdziwieniem zobaczyła towarowy 11599, który przejechał przed jej oknem. Natychmiast zawiadomiła Jana Woźniaka, dyżurnego stacji Otłoczyn. Ten od razu zdał sobie sprawę, że sytuacja jest krytyczna. Po torze, na który wjechał towarowy, za kilka minut miał przejechać skład do Łodzi. Obie lokomotywy nie miały radiotelefonów. Towarowego już nie dało się zatrzymać. Jedynym sposobem na wyhamowanie pociągu z Torunia było zawiadomienie posterunku w Brzozie Toruńskiej. Mogła to zrobić dróżniczka. Urszula Skolimowska, dyżurna posterunku w Brzozie, machając zieloną latarką, dała maszyniście sygnał: WOLNA DROGA. Chwilę później usłyszała dzwonek telefonu. Gdy podniosła słuchawkę, usłyszała Woźniaka krzyczącego, że trzeba zatrzymać pociąg do Łodzi. Normalnie powinna rozłożyć na torach spłonki, których wybuch mógł uprzedzić maszynistę o nadciągającym niebezpieczeństwie. Mogła też machać czerwoną latarką. Ale było już za późno. O 4.35 było jeszcze ciemno. Przyjemski zobaczył światła lokomotywy wyłaniające się zza prawego zakrętu. Powinny przesunąć się na lewą stronę. W ułamku sekundy zrozumiał, że tamten pociąg jest na jego torze. Pociągnął dźwignię awaryjnego hamowania, otworzył drzwi do przedziału silnika i zaczął uciekać w głąb lokomotywy. Cztery sekundy później nastąpiło uderzenie. Trzask rozrywanych blach wypełnił leśny wąwóz, przez który biegną torowiska. Na krótko zapadła cisza, ale przerwały ją krzyki, płacz i jęki. Ludzie, którym udało się wydostać z wagonów, rozbiegli się po lesie. Niektórzy wybiegli na oddaloną o sto metrów szosę E16 (dzisiejsza droga krajowa nr 1). Kierowca jadącej ciężarówki zatrzymał się, słysząc przeraźliwy huk. On pierwszy zobaczył zakrwawionych ludzi wzywających pomocy. Gdy zrozumiał, co się stało, ruszył w kierunku Torunia po straż i pogotowie. Kazimierz Janicki był wtedy naczelnikiem lokomotywowni Toruń Kluczyki. Gdy dotarł na miejsce, był tam już pociąg ratunkowy ze specjalistycznym sprzętem. – Wiedziałem, że są zabici i ranni. Ale to, co zobaczyłem, wyglądało jak pole bitwy w filmach wojennych. Dotarło do mnie, że nasz sprzęt nie wystarczy. Potrzebne były potężne dźwigi kolejowe. Bez nich nie dało się uwolnić ludzi uwięzionych w zmiażdżonych pudłach wagonów – wspominał. – Ściągnięto mnie z domu – opowiadał strażak Mirosław Bahor. – Byłem na miejscu koło szóstej. W wagonie po linoleum płynęła strumieniem krew, łatwo się było wywrócić. Wszędzie leżały zmasakrowane ciała. Nikt z nas nie miał rękawiczek. Ratownicy zawijali ręce kawałkiem prześcieradła i po wyciągnięciu zwłok zrzucali zakrwawione płótno. Co chwila ktoś odchodził na bok, wiadomo, żołądek nie wytrzymywał. Ciała wynosiliśmy na nasyp. Stał tam ksiądz, który słysząc o wypadku, przyszedł pieszo przez las. Milczał i co jakiś czas robił znak krzyża. – Patrzyłem, jak przynosili kolejnych zabitych, i prosiłem w myślach, aby w końcu przestali. Tam było mnóstwo dzieci i młodzieży. Udało nam się wydostać z wagonu żywą kobietę. Jeden z kolegów chciał ją zanieść do karetki. Skonała na jego rękach – mówił Kazimierz Janicki. Na miejsce przyjechało kilkadziesiąt wozów strażackich z całej okolicy. Do akcji skierowano wojsko i milicję. Ale brakowało specjalistycznego sprzętu. Poduszki powietrzne do podnoszenia wagonów miała tylko kolejowa straż pożarna. Z toruńskich zakładów dowieziono palniki i piły do cięcia stali. Były jednak bezużyteczne, bo wokół pociągu rozlało się kilka tysięcy litrów paliwa z lokomotyw. Każda iskra groziła pożarem. Dlatego wraki rozrywano kilofami i łomami. – Zaczęliśmy liczyć wagony – wspomina Janicki. Ale wciąż coś się nie zgadzało. Ze stacji wyjechało siedem, a w rumowisku leżało tylko sześć. Gdy policzono wózki podwoziowe, okazało się, że pierwszy wagon za lokomotywą przestał istnieć. Zginęli niemal wszyscy, którzy do niego wsiedli. W sumie śmierć poniosło 67 osób, 64 zostały ranne, często bardzo poważnie. Wśród osób, które przyjechały na miejsce katastrofy, był także poseł Zbigniew Białecki. Gdy zobaczył rozmiar tragedii, zdjął marynarkę i razem ze strażakami zaczął wyciągać uwięzionych ludzi. Jako pierwszy usłyszał głos z wnętrza lokomotywy. Kazimierz Janicki od razu rozpoznał, że to Gerard Przyjemski. Był uwięziony w przedziale silnikowym. Wszystko wokół było zalane paliwem. Przez kilka godzin łomami rozrywano stalowe poszycie lokomotywy. Przyjemskiego udało się uratować. Tego szczęścia nie miał jego pomocnik Józef Głowiński: jeszcze żył, leżąc w zmiażdżonej kabinie, gdy dotarł do niego dr Janusz Cettler, lekarz pogotowia; zmarł podczas udzielania pomocy. Katastrofa stała się okazją do plotek. Ludzie szeptali, że pociąg towarowy wiózł na Wybrzeże czołgi do stłumienia strajków. Inni twierdzili, że w pociągu do Łodzi jechali przywódcy Solidarności, a wypadek celowo spowodowała Służba Bezpieczeństwa. Przyczyny katastrofy pozostają nieznane. Wiadomo, że Roschek ruszył ze stacji i do momentu wypadku był świadomy. Zaczął nawet awaryjne hamowanie, kiedy zobaczył światła jadącego z naprzeciwka pociągu. Zginął na miejscu, do końca pozostając w kabinie maszynisty. Dlaczego wyruszył i jechał niewłaściwym torem? To tajemnica, którą zabrał ze sobą do grobu. Źródło: Przemysław Semczuk, „1980 Przyśpieszony”, „Newsweek”
Komentarze
Prześlij komentarz